Maraton Solidarności
Maraton Solidarności to nie tylko bieg, ale i tradycja. Odkąd zaczęła się moja przygoda z bieganiem, wiem, że w tej imprezie muszę wystartować. Ten bieg ma swoją historię i nie trzeba o tym nikomu mówić. Przygotowania do maratonu szły dobrze, aż do pewnego momentu, kiedy dopadła mnie kontuzja. Jak się okazało było to zapalenie rozcięgna podeszwowego. I wtedy wpadłem na pomysł. A może, zamiast walczyć o wynik, pomogę innym ? Wiedziałem, że może być ciężko, pogoda zazwyczaj w tym okresie nie rozpieszcza biegaczy. Potrafi być ponad 30 stopni. A jak chciałem zrobić przyzwoity wynik. Po namowach innych znajomych zgłosiłem się na pacemakera z czasem 3:15. W moim przypadku wiedziałem, że to będzie świetny trening i pomogę innym.
Cały czas martwiłem się o stopę, czy podczas biegu dam radę i nie zejdę z trasy. Ćwiczenia, które wykonywałem w ostatnim czasie, bardzo mi pomogły. Z każdym kolejnym dniem było lepiej, co dawało światełko w tunelu. W dniu startu wiedziałem, że jestem gotowy na 3:15, tylko miałem nadzieję, że pogoda będzie mi sprzyjać, nie będzie tak ciepło, jak zawsze.Odebrałem koszulkę zająca i czekałem na start. Przed samym biegiem wielu ludzi pytało się, jaką mam strategie, jaki jest plan na bieg? Wszystko wydawało się proste, utrzymać równe tempo od początku do końca. Przeprowadziłem rozgrzewkę i ustawiłem się obok swojego kolegi z balonikami, na czas 3:15. Ja ustawiłem w zegarku wyścig. Miał mi pokazywać ile przewagi mam nad wirtualnym cieniem, w moim przypadku to się sprawdza. Łukasz, który prowadził ze mną, pilnował tempa, lepiej średniego niż każdego odcinka.
Pierwsze 10 km zleciało, nawet nie wiem kiedy. Miła rozmowa, grupa dość duża. Wszystko szło w dobra stronę. Pogoda na pierwszych kilometrach sprzyjała. Wszyscy zadowoleni z siłami pozowali do zdjęć. Był jeden wariat, który co jakiś czas wychylał się przed zająców, oczywiście po to, by mieć jak najlepsze zdjęcie. Był to Krzysztof Dąbrowski zwanym Nadmorskim Biegaczem, pozytywnie nastawiony człowiek, który też wspierał innych. Kolejna dyszka to zbieg z Sopotu przez aleje Niepodległości i Grunwaldzką. Tutaj cały czas grupa liczna nikt nie odpuszczał, wszyscy trzymali tempo, które było nadawane przez zająców. Razem z prowadzącym grupę Łukaszem wiedzieliśmy, że im bliżej Gdańska, tym temperatura miała być wyższa, takie były przewidywania pogodowe.
Na zegarze przy 21,1 kilometrze czas pokazywał 1:37:10, co oznaczało, że mamy zapas niecałej minuty. Byliśmy zadowoleni, iż udaje nam się utrzymać równe tempo, pomimo ciepła, które zaczynało panować. Z każdą chwilą czułem, że robi się coraz cieplej, polewanie wodą przynosiło ulgę tylko na 2-3 km. Na twarzy dalej widniał uśmiech i zadowolenie z tego, co robię. Na 25 km biorę pierwszego szota magnezowego. Wszystko po to, by nie dopuścić sytuacji z poprzedniego roku jak na 36 kilometrze, złapały mnie skurcze. Dobiegamy do 30 kilometra, przewaga dalej minimalnie rośnie, w tym momencie biorę trzeciego żela energetycznego.
Grupa z każdym kilometrem topnieje, słonce coraz częściej wychodzi za chmur. Zegarek pokazuje coraz mniejszy dystans do pokonania. Czuje, że jest super, odnajduję się w nowej roli i cieszę się, że uda mi się dobrze zadebiutować i to na dystansie maratońskim. Jestem coraz bliżej 35 kilometra czas na drugi szot magnezowy. Pisząc relacje, cały czas się zastanawiam czy dobrze zrobiłem. Teraz czuję, że popełniłem w tym momencie wielki błąd, na trasie nie byłem tego świadomy. Po prostu nie chciałem, wypaś z gry. Były takie założenia, że jak się coś stanie, nie damy rady, mamy ściągnąć koszulkę i oderwać balonik, by inni biegacze nie mieli nam za złe, iż się nie udało doprowadzić na konkretny czas. Nie chciałem zawieść innych biegnących z nami.
Nie przewidziałem tego, że może być źle , tego nie było w planach, przecież szło tak dobrze. Dobiegając do bram stoczni, poczułem, że jest coś nie tak, organizm zaczął inaczej pracować. To nie skurcze, ale wydalałem z siebie to, co wcześniej przyjąłem, teraz nie pamiętam czy to żele, czy magnez, a może wszystko. Nie mam pojęcia. Teraz zaczęła się walka, odpadłem, czułem się źle, organizm nie chciał współpracować, miał dość, pogody, wysiłku i tego, co przyjąłem na trasie, widocznie za dużo. Towarzysz, z którym biegłem jako zając, pomknął do mety. Próbowałem ratować sytuacje, nie była najgorsza, był zapas czasowy. Ostatnie 2 km to tempo szarpane, czarne myśli, przecież nie robie tego dla siebie, tylko dla innych. Krzyknąłem sobie „Nie teraz, nie możesz odpuścić". Ta bardzo walczyłem, dla innych, meta coraz bliżej. O dziwo przewaga nie spada. Zapas, który był wypracowany przez 40 km, utrzymywał się pomimo szarpanego biegu na ostatnich kilometrach. To był znak, iż nie było tak źle ze mną, przebiegam między straganami. Ludzi tłum, panował Jarmark, ostatni zakręt i w oddali meta, nawet udało mi się przyspieszyć. Euforia, niedowierzanie, dobiegłem w zakładanym czasie, udało się spełnić marzenia innych, w końcu dałem z siebie wszystko na ostatnich metrach, to mogło przydarzyć się każdemu. Oficjalny czas 3:14:12, miejsce 45 open, 12 w kat. i 9 jako mieszkaniec Trójmiasta. Najpiękniejsza chwila podczas maratonu, która mnie spotkała, to wymiana koszulek z biegaczem z Niemiec. Tego nigdy nie zapomnę, to zostanie we mnie. Chciałbym, aby to szczęście trwało jak najdłużej, cieszyłem się, że robię coś dla innych, to sprawia mi wielką przyjemność. Teraz wiem jaką odpowiedzialną funkcję wybrałem. Pomagam innym i to jest piękne. Jedno jest pewne, jeszcze nieraz zobaczycie w takiej roli, nie dla pakietu, nie dla siebie, ale po to, by dać szczęście innym. Na koniec kilka statystyk: najszybsze kilometry 4,7,23 tempo (4:27), najwolniejsze kilometry 40,41, tempo (4:55, 4:45), półmaraton 1:37:10.